Elbrus 7 z 8 osób na szczycie! – Relacja
Wyprawa Elbrus lipiec 2012
Dopiero co się zakończyła nasza ostatnia wyprawa na Elbrus, ledwo co zdąrzyliśmy wrócić do domów, a już chcemy się z Wami podzielić wrażeniami i doświadczeniami, które mieliśmy okazję przeżywać na terenach Kaukazu w Rosji.
Podróż zaczęliśmy od spotkania na dworcu zachodnim w Warszawie. Nowe twarze, nowe znajomości, część „starych” znajomych. Grupa łącznie 8 osobowa, 7 gladiatorów plus jeden rodzynek w postaci Eli. Pociąg przybywa na czas, 15:15 punktualnie opuszczamy dworzec zachodni PKP w Warszawie i wyruszamy w kilkunastogodzinną podróż pociągiem do Moskwy. W pociągu śpimy w przedziałach 3 osobowych, następuję wstępna integracja. Opowieści z poprzednich wypraw, te bardziej śmieszne i te śmiertelnie poważne, wymiana doświadczeń, pierwsze pytania dotyczące szczegółów naszej wyprawy. Oczywiście wszystko połączone z dawką humoru i od czasu do czasu „wspomagaczami dobrego nastroju”. Pociąg bardzo wygodny i jak wielu z nas określiło – „nówka prawie nie śmigany” – jeszcze folia ochronna nowych siedzeń nie została zdjęta do końca. Dojeżdżamy do granicy Polsko – Białoruskiej, tam rodzinna Eli w Terespolu, dostarcza nam dodatkowe zapasy, bo z matematyki nie jesteśmy orłami i źle obliczyliśmy ilość płynów, potrzebnych do nawodnienia naszych organizmów. Pierwsze spotkanie z służbami mundurowymi zarówno Polski, jak i Białorusi. Kontrola paszportowa polska, potem białoruska, wypełnianie Immigration Card, kontrola celna, czy przypadkiem czegoś nie przemycamy i hop jesteśmy już w hangarze. A tam ponad godzinne manewry dotyczące zmiany podwozia pociągu, co oczywiście jest atrakcją i cała grupa jak jeden mąż wychodzi na zewnątrz, robiąc dokumentację foto całego procesu.
Zapadł zmrok i powoli wszyscy udajemy się spać do swoich kuszetek. W Moskwie dobijamy do dwroca białoruskiego około godziny 11:45, wita nas bardzo ładna pogoda. Wylot samolotu mamy planowany na godzinę 18:50. Dlatego też mamy trochę czasu, lecz po naradzie członków plemienia wyprawowego, decydujemy, iż udajemy się prosto na lotnisko, a zwiedzanie Moskwy zostawimy sobie na powrót. Jedziemy. Najpierw metro na przystanek dworca kolejowego kijowskiego, dalej stamtąd nowoczesnym pociągiem Aeroexpress na lotnisko Vnukovo, jedno z trzech lotnisk w Moskwie. Podróż metrem i pociągiem przebiega bardzo sprawnie i już jesteśmy na lotnisku. Lotnisko nowoczesne, także „nówka, prawie nie śmigane”, przemieszczamy na się na halę odlotów, tam szybkie przepakowanie bagażu, upewnienie się, iż mieścimy się w limitach kilogramowych, oraz zabezpieczenie wszystkiego poprzypinanego na zewnątrz plecaków i odprawa. Przechodzimy pod bramki, a tam widzimy iż płyta lotniska to jeden wielki plac budowy, ludzie uwijają się tam jak mrówki, pracują do późnych godzin wieczornych nad budową nawierzchni płyty lotniska…z której my mamy za 2 godziny startwować. No ale cóż pewnie gdzieś te kilka kilometrów chociażby jednego pasasa musi być wybudowane, przecież na pobliskiej autostradzie nie lądują te samoloty.
Nasz przewoźnik, wszem znana firma o bardzo popularnie brzmiącej nazwie „Yakutia”, pojawia się na ekranach odlotów…ale pojawia się informacja..lot opóźniony z godziny 18:50 do godz. 20:00. Przychodzi godzina 20, a dalej informacja lot opóźniony do godziny 21:00…Czekamy kolejną godzinę. Na lotnisku tłok jak na stadionie dziesięciolecia w Warszawie,bo inne loty także opóźnione. Ludzie krzątają się w poszukiwaniu miejsc siedzących. Godzina 21.00 a my nadal przed bramkami, a co najlepsze nasz lot w ogóle zniknął z rozkładu na tablicy odlotów. Robi się nerwowa atmosfera wśród pasażerów, ale w końcu nadchodzi zbawienie..nad bramką pojawia sie napis Mineralve Vody Yakutia…o godz. 21:30. Udało się, nasze prośby zostały wysłuchane. Teraz tylko na pokład samolotu. A też nie byle jakiego bo jakże w naszym kraju słynnego TU-154 M – tutaj, określenia „nówka, prawie nie śmigana” nie śmiał bym używać. Kadłub samolotu na pewno już widział 10 farb. Nasza polska drogówka z takimi oponami jak miał ten samolot, to nawet roweru by nie dopuściła do ruchu drogowego. Wewnątrz samolotu, siedzenia składane. Bagaże pod nogi, bo nie mieszczą się w maluteńkich schowkach nad głowami. To już znak, że wylatujemy z cywilizowanej Moskwy i udajemy się do całkiem odmiennego świata.
Przed nami 2 godzinny lot. Mija spokojnie bez jakichkolwiek zakłóceń i tuż przed północą lądujemy na lotnisku w Mineralnych Vodach. Wszystkie bagaże szczęśliwie także docierają do Mineralnych Wód. Na zewnątrz lotniska już czeka na Nas nasz bałkarski przyjaciel Malik, który jest naszym szoferem gazelki jadącej do Terskola. Pomimo takiego opóźnienia samolotu, czekał na nas. Przed nami 220km drogi w ciemności z Mineralnych Wód do Terskola u stóp Elbrusa. Droga zajmuje nam 3 godziny. W tym czasie jesteśmy 5 krotnie zatrzymywani przez lokalną milicję, lecz przeważnie banknot 50 albo 100 Rubli szybko zakańcza kontrolę. Posterunki kontrolne często obstawione wozami pancernymi bądź kilkoma osobnikami z naładowaną bronią palną, wzbudzają respekt i zainteresowanie grupy. Dojeżdżamy do Terskola, pokoje już na nas czekają także i łazienka z ciepłym prysznicem, oczekiwanym przez każdego od momentu wyjechania z dworca Warszawa Zachodnia. Przyjechaliśmy około godzin 3.00, pobudkę mamy zaplanowaną na godzinę 8.00, noc krótka, lecz już szczęśliwi jesteśmy będąc tak blisko naszego celu. Teraz już większość zależy od naszej kondycji fizycznej i przychylności pogody.
Z samego rana po śniadaniu w lokalnej cafe wybieramy się na, krótkie wyjście aklimatyzacyjne na szczyt Czegiet(ok.3500mnpm). Idąc przez las do wioski o tej samej nazwie – Czegiet – lądujemy na tutejszym bazarze, który jak potem się okazało był naszym częstym punktem wypadowym zakupu pamiątek. Patrzymy na kolejkę krzesełkową, i decyzja zapada. Jedziemy kolejką do 3100mnpm, stamtąd już resztę trasy pokonujemy do szczytu pieszo. Słońce ostro pali. Każdy powoli przyzwyczaja się do filtru UV 50, które nawet w późniejszych etapach akcji górskiej zawodził w walce ze słońcem. Szczyt, spędzamy tam jak najwięcej czasu, na ile zezwala pogoda oraz czas działania kolejki, po czym udajemy się drogę powrotną do kolejki krzesełkowej, umilając sobie drogię opowiadaniem dowcipów. Zjazd kolejką w dół zajął nam trochę dłużej niż planowaliśmy – mogliśmy posłuchać Eli i zejść na piechotę. Kolejka podczas gdy nią jechaliśmy stanęła dwa razy, powodując, iż cały zjazd nią w dół zajął nam około 40-50minut. Nie byłoby to probemem gdyby nie powoli zaczynający padać deszcz. Lecz na szczęście udało nam się uciec przed nim. Że Świat jest mały to już pewnie większość z nas się o tym przekonała. Gdy zjechaliśmy do Czegietu miał okazję o tym przekonać się Jerzy, który spotkał swoich znajomych z rodzinnych stron w Czegiecie, w Kaukazie, prawie że na końcu świata. Udało się im zdobyć Elbrus, i świętowali swoje niedawne osiągnięcie. Cóż za zbieg okoliczności. My udaliśmy się na zakupy gazu i prowiantu do sklepu na naszą akcję górską, bo już kolejnego dnia wyruszaliśmy z całym ładunkiem do Beczek 3750mnpm. Tego dnia jeszcze dopełniliśmy formalności w postaci procesu rejestracyjnego w Rosji, który jest obowiązkowy, ostatnia kolacja w restauracji przed kilkoma dniami gotowania na palnikach, i wszyscy udaliśmy się do pokoi pakować cały ekwipunek i jedzenie na jutrzejsze wyjście.
Z samego rana około godziny 9:00 udajemy się kolejną gazelką do Azau, które jest punktem wypadowym na Elbrus. Wyładowujemy cały szpej z naszej maszyny, i udajemy się zakupić bilety na kolejkę gondolową i krzesełkową do Beczek. Kolejka bardzo nowoczesna , jesteśmy pod wrażeniem inwestycji, lecz i tak wszyscy zauważamy niewykorzystany potencjał tutejszego rejonu i możliwości inwestycyjne i rozwojowe. Gdyby tylko nam dali tam zarządzać to już cała nasza grupa miała dokładny plan rozwojowy na kilka lat, a może i stałby się tamten rejon rosyjskim Zakopanem. I tyle rosjan nie przyjeżdzało by już do Nas ale w KaukazJ. Kilku minutowa podróż gondolą do stacji przesiadkowej, tam już koledzy rosjanie z obsługi kolejki dzielą się z nami numerami telefonów do potencjalnych kierowców ratraków, których usługi nam oferują za „super ceny”. Kolejny wagonik gondoli i ruszamy do stacji Mir’a. Tam dojechawszy przesiadamy się na kolejkę krzesełkową. W tle leci nam skoczna kaukazka muzyka, a po terenie tej górnej stacji kolejki plączą się ładnie ubrani, wyperfumowani rosyjscy turyści rodem z naszych reprezentantów łazików górskich w klapkach wchodzących na Kasprowy Wierch. My szybko jednak udajemy się do Beczek 3750mnpm, gdzie od razu zaczynamy szukać miejsca na rozbicie namiotów. Rozbijamy je tuż ponad Beczkami, nieopodal cieku wodnego, pozwalającego nam na łatwy dostęp do wody do gotowania. Pojawiają się pierwsze zachwyty krajobrazem, pierwsze spacery po okolicy, a także po obiedzie pierwsze wyjście aklimatyzacyjne 200 metrów wyżej. Skąd podziwiać możemy już widok na wierzchołek Elbrusa, oraz nasz punkt docelowy dnia kolejnego Prijuta na wysokości 4080mnpm oraz Skały Pastuchowa(ok.4550mnpm) punkt aklimatyzacyjny dnia następnego.
Schodzimy z powrotem do naszych namiotów. Nabieramy dużo wody do gotowania, musimy się nawodnić jak najlepiej. Przed nami możliwie ciężka noc, gdyż poprzednią noc spędziliśmy śpiąc na wysokości 2200mnpm w Terskolu, a tą na 3750mnpm na zboczach Elbrusa. Nie każdy zniesie dobrze taki skok wysokości. Towarzyszy nam piękny zachód słońca, po czym wszyscy chowamy się powoli do ciepłych śpiworów. Chcemy się możliwie jak najbardziej wyspać. Pobudka dnia następnego planaowana jest na godzinę 6.00.
Wstajemy zgodnie z planem, pogoda jest genialna – ani jednej chmury na niebie, wierzochołki Elbrusa widać jak na wyciągnięcie ręki. Zaczynamy od stałej rutyny, która będzie nam towarzyszyć przez kilka następnych dni, czyli gotowanie wody i przygotowywanie jedzenia. Już dnia poprzedniego ustaliliśmy plan działania na dzień dzisiejszy. A brzmiał on następująco: o godzinie 8.00 grupa wyrusza pieszką z Beczek 3750mnpm do Prijuta 4080mnpm na lekko. Tylko z małymi plecakami z wodą, czymś na ząb i ciepłego do ubrania. Ja natomiast o godz.9.00 wyruszałem ratrakiem wraz ze wszystkimi dużymi plecakami do Prijuta 4080mnpm. Nasz umówiony kierwoca przyjeżdża punktualnie, pakujemy cały ekwipunek we dwójkę na tył ratraka. Powoli rozpędzając się pod górę do kosmicznej prędkości 15km/h. Jadąc ratrakiem mijamy naszych uczestników, idą powoli aklimatyzując się do rozrzedzonego powietrza, oraz co chwilę fotografując panoramę Kaukazu, która staje się coraz bardziej okazała. Pierwsi uczestnicy docierają do naszej platformy drewnianej pod namioty, prawie równo z przyjazdem ratraka pod Prijuta 4080mnpm. Pogoda dopisuje, na razie bardziej niż o odmrożenia musimy się martwić o popażenia twarzy, ust, nosa od słońca, udar słoneczny, czy ślepotę śnieżną. Dlatego obowiązkowo czapka na głowę, coś do przykrycia szyji, krem UV 50, bardzo dobre okulary lodowcowe. Kurtki na razie na pewno nam się nie przydadzą.
Przechodzimy ponownie do naszej rutyny dnia codziennego czyli, rozbijamy namioty, rozpakowujemy się, przygotowujemy śnieg do topienia na wodę, zjadamy lunch, odpoczywamy chwilę po podejściu i przygotowujemy się, ekwipunek, raki, kijki trekingowe, ubranie na wyjście aklimatyzacyjne do Skał Pastuchowa. Około godziny 13.00, 2 godziny po przybyciu do Prijuta, wymarsz w kierunku Skał Pastuchowa 4550mnpm. Zgodnie z zasadą „maszeruj wysoko, śpij nisko” podchodzimy w 2 godziny do granicy dolnej Skał Pastuchowa 4550mnpm, chcąc pooddychać więcej tym rozrzedzonym powietrzem, i zobaczyć jak każdy z Nas będzie się czuł na takiej wysokości. Po 30minutowym pobycie na tej wysokości decydujemy, iż kto jeszcze da radę, podejdziemy jeszcze 120 metrów wyżej do górnej granicy Skał Pastuchowa. Podczas naszego podejścia już po godzinie 16.00 ciągle widzimy osoby schodzące scieżką – trawersem – z akcji szczytowej. Pogoda jest bardzo łaskawa – świeci słońce pojedyńcze chmury tylko na horyzoncie – idealny dzień na atak szczytowy, jak i dla Nas na aklimatyzację i podziwianie widoków. Po łącznie 3 godzinnym podejściu udajemy się w drogę powrotną do obozu na 4080mnpm. Zmęczeni ale szczęśliwi, iż na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Sen z powiek zsuwa nam prognoza pogody na kilka następnych dni. Planowany atak szczytowy mieliśmy na noc ze środy na czwartek. Lecz według prognoz, wtedy miała być najgorsza pogoda(opady śniegu, wiatr 45km/h, mgła). Dzień wcześniej także według różnych źródeł miało wiać silnie, i była możliwość opadów śniegu, i zdecydowanie mniejszych temperatur. Dlatego też analizujac prognozę pogody, jak i nasze własne samopoczucie zdecydowaliśmy, iż atakujemy najbliższej nocy, bo później ze względu na warunki, może nam się ten krok nie udać. Była godzina 18.00 wieczór. Żeby zwiększyć swoje szansę, postanawiamy wspomóc się ratrakiem, który nas podwiezie do granicy Skał Pastuchowa na 4500mnpm z samego rana. Także atak szczytowy ze względu na późną porę, planujemy nie na środek w nocy ale na godzinę 5.00 rano, żeby mieć wystarczającą ilość czasu na sen na regenerację sił. Po rozmowie z kilkoma grupami, które właśnie w poniedziałek wróciły z ataku szczytowego wypowiadały się, iż na Elbrusie to „Afryka” – tam żarka. I taką też mieliśmy prognozę pogody na nasz atak szczytowy z poniedziałku na wtorek – maksymalna odczuwalna temperatura to -12*C. Jak się później okazało wątpimy, żebyśmy osiągneli -10*C w najzimniejszym momencie ataku.
Cały wieczór spędziliśmy na przygotowywaniu prowiatnu na kolację, śniadanie oraz do plecaka na atak szczytowy. Na topieniu wody na noc, jak i już na cały kolejny dzień, żeby z samego rana zająć się tylko najbardziej istotnymi przygotowaniami. Każdy zmobilizowany, zbierający siły. Z nadzieją podchodziliśmy do kolejnego dnia. Nadszedł poranek. Nadzieja rosła. Niebo rozgwieżdżone, bezchmurne, widzimy już na stokach Elbrusa dziesiątki ilości czołówek, które zółwim krokiem pną się do góry – dobre rokowania, czyli inni też uznali, ten dzień jako najlepszy na atak szczytowy. Pakujemy niezbędne rzeczy, czołówki, raki, czekany, liny, herbaty w termosie, w butelkach wodę, batony energetyczne, salami, zdjęcia najbliższych i oczywiście flagi Polski. Każdy na sobie już ma ciepłe spodnie, kurtki, uprzęże, kijki trekingowe, w przygotowaniu raki i okulary lodowcowe bo szykujemy się tak, jak nam wspomniano na Afrykę w późniejszej porze dnia.
Idziemy powoli jeden za drugim wolnym tempem zakosami po stromym podejściu od Skał Pastuchowa do trawersu na zboczach Elbrusa. Podejście pod Trawers na wysokości 5050mnpm zajmuje nam z przerwami około 3 godzin. Powoli już zaczyna oświetlać nas słońce, robi się cieplej, w ruch idą kremy z filtrem oraz okulary. Wielu z nas bardziej niż zimna obawia się oślepiającego działania słońca i jego odwadniającej mocy.
Także w tym momencie jeszcze przed trawersem jeden z chłopaków decyduje się na odwrót. Nagły ból w kręgosłupie, nie choroba wysokościowa, nie wyczerpanie fizyczne, ale kręgosłup-plecy decydują o nieudanej próbie ataku szczytowego dla jednego z uczestników. Ze smutkiem w oczach, wraz w walkie talkie odchodzi w dół w kierunku obózu, z którego niedawno wyjechaliśmy, wysokość 5000m okazała się wierzchołkiem góry. Każdy ma swój Elbrus do zdobycia. Dla niego wierzchołek Elbrusa był tutaj. Ale z pokorą udaje się w drogę powrotną. Pogoda nam dopisuje całe zbocza Elbrusa oświetlone, bezchmurne, a słońce pali – jakbyśmy byli na pustynii. Bo i jesteśmy ale lodowej. Wolnym spokojnym krokiem docieramy w grupkach do przełęczy pomiędzy wierzchołkami, do tzw. Siodła na wysokości około 5300mnpm. Słońce zaczyna Nas powoli co poniektórych wykańczać, stajemy się ociążali, na dodatek wysokość też daje o sobie znać. Taki upał powoduje zdecydowanie większe zapotrzebowanie na wodę niż podczas wejścia w niższych temperaturach. Na przełęczy jak większość grup, zostawiamy część swoich plecaków, pakując się do 2-3 najpotrzebniejsze rzeczy całej grupy, żeby na końcowy atak szczytowy odciążyć większość uczestników. Jest godzina po 11.00. Ale pogoda sprzyja, tak jak zapowiadała prognoza, dlatego też trzymamy się ustalonego tempa, nic nie forsując tempa, gdyż wiemy, iż atakujemy szczyt bardzo szybko od przybycia na zbocza Elbrusa.
Po drodze mijamy kilka innych polskich grup, gratulujemy zdobycia wierzchołka, i otrzymujemy słowa otuchy, powodzenia w tych „ostatnich metrach” do szczytu. Po drodze także spotykamy bardzo chorego rosyjskiego alpinistę, który nie jest w stanie zejść o własnych nogach ze stromego zobacza w dół w stronę siodła, przełęczy. Staramy się mu pomóc dzielimy się ostatkami wody, batonami energetycznymi, w późniejszym etapie gdy ponownie go spotykamy w innym miejscu szlaku Elbrusa, jeden z uczestników dzieli się z nim własnym tlenem, który mu bardzo pomaga. Przy pierwszym spotkaniu saturacja tego alpinisty była śmiertelnie niska bo 46%. Przy takiej wysokości, 5400mnpm, jego stan był bardzo poważny. Rosjanie, jego koledzy powoli starali się go transportować w dół, także sam poszkodowany jak tylko mógł starał się iść w dół.
Słońce było wykańczające, po drodze spotkaliśmy jeszcze inną grupę 3 osobową rosyjską, która już od przełęczy nie miała ani kropli wody, a szła z nimi młoda dziewczynka może 10-13 letnia. Grupa postanowiła podzielić się z nimi także ostatkami wody, pomimo, iż i u Nas deficyt wody stawał się coraz większy. Wolnym tempem idąc 5 kroków, 8 oddechów powoli, powoli zbliżaliśmy się do szczytu. Aż w końcu się udało pomiędzy godziną 13.00 a 13.35, wszyscy uczestnicy co szli dotarli na szczyt. Panorama przepiękna, tutaj już zrobiło się trochę zimniej ze względu na wiejący wiatr. Część szczytów Kaukazu była spowita już chmurami ale to nam w ogóle nie przeszkadzało. Spędziliśmy na szczycie każdy około 15-20 minut, wiedząc iż jeszcze długa droga w dół przed nami.
Na szczycie towarzyszyły nam flagi Polski z dedykacjami dla najbliższych, flagi miast rodzinnych, zdjęcia najbliższych i euforia i uściski ze wspólnymi gratulacjami. To był wysiłek wspólny. Jeden pomagał drugiemu. Albo to motywacją dobrą radą. Albo pomagając niosąc plecak, albo wyznaczając rytm marszu. Albo oferujać swoją wodą lub jedzenie. Grupa pokazała, że potrafi współpracować i pomagać słabszym i nie „gorączka szczytowa” nie jest priorytetem. Chcesz poznać człowieka, zabierz go w góry, i w tym przypadku bardzo dobrze te przysłowie się odnajduje. Wielkie dzięki dla wszystkich i każdego z osobna.(kolejność nie gra roli) Dla Michała, że pomógł Szymonowi z plecakiem. Dla Andrzeja Bo. za pomoc i motywację Eli. Dla Eli, która walczyła do końca pomimo niemiłosiernego upału. Dla Marka, który podzielił się ostatkami wody, pomimo iż jemu by także się przydała. Dla Szymona, ktory wytrwale szedł do końca i wyznaczał dobre tempo. Dla Andrzeja Bz. który wykazał się bardzo dobrym przygotowaniem fizycznym oraz wytrwale rejestrował nasze poczynania swoim aparatem i kamerą. Dla Jerzego za pomoc przy organizacji obozów, przynoszenia topienia śniegu.
Przyszedł czas zejścia w dół. Powoli schodzimy w 5 osób, gdy część grupy już zeszła na dół, związaliśmy się liną, aby bezpiecznie dotrzeć do przełęczy, przechodząc najstromszą, wyeksponowaną część szlaku asekurując siebie nawzajem. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, także coraz bardziej mokry, grząski śnieg nie ułatwiał marszu. Często się zatrzymywaliśmy na kilka sekund odpoczynku. Łydki drżały ze zmęczenia. Ale posuwaliśmy się do przodu. Na przełęczy przejeliśmy swoje plecaki i wyruszamy w podróż do obozu. Po drodze spotkaliśmy jeszcze raz tego samego chorego rosjanina, asekurowany przez swój zespół oraz osoby na nartach, przemierzał trawersem do miejsca nad Skałami Pastuchowa, gdzie miał być odebranym przez ratrak i zwiezionym na dół.
Droga w dół jest bardzo męcząca, także nasze siły są zdecydowanie mniejsze niż przy podejściu. Powlekamy nogami, stawiając każdy krok tak jakby od niechcenia. Do obozu docieramy pomiędzy 17.00, a 18.00. Wymęczeni ale bardzo szczęśliwi, że się udało grupie. Marek i Andrzej, którzy zeszli 30min wcześniej, przygotowali gorącą herbatę dla Nas w obozie. Dzięki im wielkie za to. Kilka łyków herbaty, co po niektórzy jeszcze wrzucili coś na ząb, i większość grupy zaraz po powrocie udała się do śpiwora w błogi sen. Zmęczeni zasnęli wszyscy prawie w mgnieniu oka. Kolejny dzień przywitał nas silnymi podmuchami wiatru, gdzie dzień wcześniej po obozie mogliśmy chodzić w krótkim rękawku, teraz kurtka była obowiązkowa. Czyli prognoza pogody zaczęła się sprawdzać . Niektórzy zaczęli wstawać już od godziny 6 rano, i powoli pakować cały swój dobytek.
Z Prijuta 4080mnpm z całym ekwipunkiem namiotami wyruszyliśmy około godziny 10.00. Resztę jedzenia co nam zostało na pozostałe dni zostawiliśmy dla aministratora w pobliskim schronisku. Czas rozpocząć zejście do Beczek. Niebo bezchmurne lecz zimniej, niż dzień wcześniej, szczęśliwi udajemy się w drogę powrotną. Śnieg głęboki, mokry, często zapadamy się w nim po łydki, mając na plecach nasze ciężkie plecaki. Po około godzinie docieramy do Beczek, po drodze spotykamy jeszcze jedną grupę polską, życzymy im powodzenia, w zamian otrzymując gratulację za sukces na szczycie Elbrusa. Zwozimy ze sobą śmieci do stacji Mir’a. Po czym od razu zjeżdżamy kolejką do Azau, chcąc jak najszybciej dostać się do ciepłego prysznica. Jadąc kolejką gondolową spoglądamy jeszcze na wierzchołek Elbrusa, na ktorym zaledwie wczoraj staliśmy.
Na dole przy kolejce łapiemy lokalną gazelkę, która okazuje się mieć 4 miejsca siedzące, a reszta grupy idzie na pakę z tyłu razem z bagażami, lecz nam to nie przeszkadza, byle jak najszybciej z powrotem dostać się do cywilizacji. W Terskolu kwaterujemy się w tym samym hotelu. Wreszcie możemy zrzucić z siebie ciężkie plecaki, założyć czyste ubranie na siebie, ogolić się, wykąpać, wyprostować włosy(Ela) – żartujemy;). Resztę dnia spędzamy na odpoczynku, zakupach, i planowaniu kolejnych dwóch dni, które mamy wolne na eksplorację Kaukazu. W pozostałe dwa dni postanowiliśmy nie próżnować. W jeden wybierając się w podróż gazelą do Doliny Czegiemu. Po drodze zatrzymując się w lokalnych wioskach, kosztując tamtejszej ryby oraz szaszłyków. Odwiedziliśmy Czegiemskie Wodopady – Niagarą to one nie są, lecz nadal ciekawie wyglądają. Dalej już koniec asafaltu i droga po ubitej szutrowej drodze do wioski El’tjubiu oraz pod samą strefę przygraniczą z Gruzją do Bunguu, gdzie przy bazie wojskowej przy granicy rozegraliśmy mecz piłkarski Andrzej Bo – Marek – Szymon VS. Marcin – Jerzy – Andrzej Bz. . Wynik 3:0 dla pierwszej drużyny. A dla lokalnych żołnierzy pewnie byliśmy jedną z największych atrakcji w ostatnich kilku tygodniach.
Droga powrotna prowadziła przez góry Kaukazu po trasie gdzie nie jeden samochód 4×4 by miał problemy z przejechaniem. A my pełną gazelą, 8 osób plus kierowca, jechaliśmy dzikimi drogami górskimi, wysiadając w miejscach najcięższych podjazdów. Ale wynagrodziło nam to w postaci przepięknych, nieskażonych cywilizacją widoków, krajobrazów, gdzie nawet ujrzeliśmy orły. Kolejny dzień to już rekreacyjne wyjście pod zbocza Elbrusa do Wodospadów Dziewicze Kosy oraz część grupy wybrała się w ekstremalny zjazd na rowerach górskich ze zboczy Czegietu 3100mnpm. Grupa cała, rowerey nie koniecznie. Bo chyba nie jest normalnym, że jadąc na rowerze nagle odpada pedał, albo łańcuch spada z częstotliwością 20 sekund. A hamuce na kole są tak zaciśnięte że ciągle hamują – chociaż to akurat mogło być bardzo pożyteczne przy zjeździe z Czegietu.
Nasza podróż powoli dobiegała końca. Powrót na lotnisko w Mineralnych Vodach, lot naszym ulubionym TU-154M. Na koniec pobytu w Moskwie jeszcze krótki spacer po Placu Czerwonym, gdzie zdjęcia można było sobie zrobić z nadal przechadzającymi się po 2 największym placu na świecie, Leninem czy Stalinem. Wracamy do domu, zmęczeni, śpiący ale szczęśliwi. Kaukaz zauracza. Jest charakterystyczny, nie da się przejść obok niego obojętnie i na pewno zapada w pamięć. A Elbrus to tylko jego mała namiastka. Jest tam tyle do zobaczenia Dolina Bezengi, Kaukaz – Gruzja i jeszcze więcej.